wtorek, 15 lipca 2008

Rafineria.







kilka zdjęć z Rafinerii by Łukasz:
więcej zdjęć dostępnych pod adresem http://picasaweb.google.com/lukasj8/Rafineria

poniedziałek, 14 lipca 2008

Wszystko jest Iluminacją. (2002)

podobno Liev Schreiber chciał napisać książkę o swoich relacjach z Ukraińskim dziadkiem, jednak, gdy dowiedział się, że Safran Foer już to zrobił w "Wszystko jest iluminacją" zaprzestał próbie i zabrał się za realizację filmu o tym samym tytule. i dobrze, że to zrobił, bo powstała naprawdę poruszająca ekranizacja.
pierwowzoru nie czytałem, i nawet zapomniałem o tej książce, którą ktoś mi kiedyś polecał. wiem, przed obejrzeniem wersji kinowej lepiej zaznajomić się z wersją papierową, a gdy przeglądam opinie na temat debiutu Foera coraz bardziej tego żałuję. The Times mówi sam za siebie: "a work of genius", "after it, things will never be the same".
"Wszystko jest iluminacją" opowiada historię Jonathana, młodego amerykańskiego Żyda, który pragnie wrócić do korzeni i odnaleźć tajemniczą kobietę z fotografii z 1940 roku, którą otrzymał na łożu śmierci od babci, a która należała do jego dziadka. Jonathan nie jest przeciętnym zjadaczem chleba - jest zbieraczem. kolekcjonuje rzeczy należące do rodziny, wszelkie pamiątki przypominające mu o przeszłości, ale także zwyczajne przedmioty życia codziennego od mydła w pociągu po kartofel podany w ukraińskim bistro. tak zaczyna się jego "sztywna podróż", przeradzająca się z czasem w przygodę życia. poznaje swych wschodnich kompanów - Alexa, jego dziadka i szurniętą sukę-przewodniczę (deranged seeing-eye bitch). mimo dość nostalgicznego motywu przewodniego fabuły, nie zabrakło humoru wynikającego z różnic kulturowych a także wyostrzonego do granic karykaturalnego obrazu Ukrainy. jest to humor najwyższej próby, także za sprawą Elijaha Wooda, który w roli zmanieryzowanego dziwaka w garniturze i dużych okularach idealnie kontrastował z wyluzowanymi przewodnikami z Odessy. rozwalony kaszlak, w tle ukraiński pop - i dawaj przez kraj w poszukiwaniu Trachmibrodu.
wielkie wrażenie zrobiły na mnie zdjęcia. świetne ujęcia podczas podróży, gdy klimat się zagęszcza robi się subtelniej i wolniej. różne kąty i zbliżenia na twarze budują atmosferę.
nie zabrakło smutku, Wszystko jest Iluminacją to jednak gorzko-słodka mieszanka, taką którą spija się z uśmiechem na ustach mimo płynących łez. świadomość wojny w latach dziewięćdziesiątych była jeszcze dość świeża, koszmar tamtych czasów powraca i za sprawą podróży do, nieistniejącej jak się okazuje, wsi z czasów dziadka Jonathana uderza ze wzmożoną siłą. świetna kreacja dziadka Alexa, który przypominał mi Alana Arkina z Małej Miss, ale: przebił go kilkukrotnie.
Wszystko jest Iluminacją łączy ze sobą dwa bieguny - śmiech i płacz, komedię i dramat - co jest bardzo ciężkim zadaniem i rzadko udaje się to wykonać w tak wyśmienity sposób. porusza, zmusza do refleksji, zachwyca wykonaniem. czego chcieć więcej?

niedziela, 13 lipca 2008

Festiwale.

powinienem na początku zdać relację z tegorocznego Opener`a, ale mi się nie chce. jak zawsze podkreślam największą pamiątkę mam w głowie i żadne relacje, koszulki, filmiki z YT czy TVP2 mi tego nie dopełnią, nie wyrażą. zresztą zrobili to inni i jak ktoś by chciał sobie wyobrazić jak było na Babich Dołach to niech czyta te setki relacji, które z reguły, są prawie identyczne. dla mnie było średnio, ale no właśnie: dla mnie. a to co "dla mnie" robi zazwyczaj dużą różnicę.

no dobra, postanowiłem reaktywować bloga i nie pisać tak jak to początku zakładałem za wszelką cenę o wszystkim co wpadnie mi w łapska czy co obejrzę, tylko po prostu o tym o czym napisać mam ochotę. i robić to głównie dla własnego użytku. więc na pierwszy ogień idzie Festiwal Młodych Kultur Rafineria (rafineria.net) w Redzie. po raz pierwszy festiwal ten odbywał się w tak rozbudowanej formie, bo aż 3 dniowej, z możliwością wykupienia pobytu na polu namiotowym. pole co prawda nie było imponujących wielkości, ale ostatecznie na te raptem ~50 namiotów w zupełności starczyło. sama impreza też oszałamiająco wielka nie była, każdego dnia gromadziła ok. 200-300 uczestników... i teraz wystarczy porównać to do HOFa (50 tys. ludzi każdego dnia i 10 tys. na polu) czy Offa (8 tys. uczestników). jednym słowem było kameralnie i trójmiejsko. pogoda dopisała tylko częściowo, obyło się bez deszczu pierwszego dnia, za to drugi dzień został już przez opady zdominowany. może tutaj szukać przyczyny drętwości Rafinerii? na taką ilość koncertów (obejrzałem ich 14) bawiłem się dobrze na zaledwie 3! oczywiście największe show zrobili Cool Kids Of Death i to na ich koncercie najwięcej osób dostało, niesłusznie, wpierdol od ochrony. o ochronie nie chce mi się wypowiadać bo po prostu szkoda słów.
oprócz Kulek podczas tych dwóch dni największe wrażenie zrobił na mnie Tres.B, do których muszę się przyznać podchodziłem najbardziej sceptycznie. jednak sympatyczna wokalistka Michalina z pięknym motylim basem i bańkami mydlanymi zaczarowała mnie do tego stopnia, że nie miałem ochoty ruszać się spod sceny pod którą podszedłem tylko dlatego, że byłem w... toi-toiu i nie chciało mi się wracać do namiotu. Tres.B zagrało drugiego dnia stanowiąc złoty środek dla największych gwiazd grających po sobie, czyli: Hatifnats, CSU, (tutaj Tres.B) Ścianki, Kombajnu i Dicków. Hatifnatsi zagrali dobry koncert, jednak incydent z R. który wbiegł przez barierki na Phantom Taxi Ride i wyprowadzony przez ochronę wrócić już nie mógł plus deszcz, mierna publika i wczesna pora spowodowały, że jego odbiór nie był tak fantastyczny jak na Open`erze. zagrali zdecydowanie za krótko, bez bisów, czyli po prostu poprawnie. CSU jak CSU. a Ścianka i Kombajn dali energiczne koncerty, ale już jestem chyba za stary na parodie Feela, czy nowe kawałki składające się z 3 akordów i 3 dźwięków na cymbałkach (vide Ścianka). dla mnie było to po prostu żenujące.
festiwal kończył się dla mnie po 2 dniach, bo 3 już nic trafiającego w moje gusta nie było, i głęboko rozczarowany Kombajnem, bez siły, koncert Dick-pozerów-Dicków słuchałem beznamiętnie z namiotu. było pozytywnie, ale nie do końca profesjonalnie i zajmująco. komentarze WSZ miały śmieszyć a irytowały, żarcie i piwo drogie i nie zawsze można było kupić, publika powinna wziąć jakiś kwas na pobudzenie.

podsumowanie:

in plus: Dog Palace/Gentleman!/Alchemi/Perspecto/Folder/Tres.B
in minus: GDS/ Ścianka/ Kombajn/ i cała reszta.

PS: tylko ja odniosłem wrażenie, że wokalista Gentlemana!, brał lekcje tańca u Curtisa?

sobota, 17 listopada 2007

Jutro nadlecą czarne ptaki.

jesień udziela mi się w każdej postaci: muzycznie, filmowo, książkowo. wszędzie mgła i ciemność, smutek i ROZPACZ. depresja potrafi być okrutna.

"Gęstniejący tłum patrzył na nich jak połykali tę pigułkę historyczną, tłum starzał się i wycofywał tyłem, szepcząc: Zwyciężeni z roku 40, żołnierze klęski, to przez nich jesteśmy w okowach. Pozostawali tu, niezmienni pod tymi zmiennymi spojrzeniami, osądzeni, wymierzeni, skomentowani, oskarżeni, usprawiedliwieni, skazani, uwięzieni w tym dniu, którego nic nie zmaże, spowici w brzęczenie much i w pomruk działa, w zapach przegrzanej zieleni, w powietrze drgające ponad marchwią, winowajcy aż do nieskończoności w oczach własnych synów, wnuków i prawnuków, zwyciężeni z roku 40 - na zawsze."

Rozpacz
(Jean-Paul Sartre) jest trzecim, ostatnim tomem "Dróg Wolności" i zarazem pierwszym, który przeczytałem. napisany w 1949 r. opowiada o klęsce narodu francuskiego z czerwca 1940, kiedy do Niemcy zdobyli Paryż i rozpoczęli okupację trwającą cztery lata. klęska kompletna, całkowita, pożerająca ludzki zapał i wiarę, zmieniająca oblicza bohaterów, których to losy poznajemy. od kuchni widzimy co wojna potrafi zrobić człowiekowi, pominięte zostają przyczyny - obserwujemy skutki. tragedie wojenne z pierwszej połowy XX wieku obecnie przez wielu traktowane są jako suche statystyki, to wręcz ironiczne, częściej obchodzą nas ci co zginęli od tych, którzy przeżyli. Sartre pozwala nam bliżej zapoznać się z tymi drugimi, ukazuje jak człowiek reaguje na okrutne koleje losu, wnika w głąb psychiki wyciąga wszystko co interesujące, i nie ma tu miejsca na cokolwiek radosnego. ten jego specyficzny styl, balansuje na granicy beznamiętności, by po chwili zaakcentować jakiś wydawałoby się mało ważny szczegół, moment, przemyślenie.

Rozpacz podzielona została na dwie części. pierwszą określić można jako okres post-klęskowego trawienia, pierwsze dni świadomości upadku. ciekawe wydaje się wymieszanie kilku prywatnych mini-historii, jak się później okaże, łączących się ze sobą w jedną spójną całość. jest to technika nadająca książce swego rodzaju dynamikę, coś jak puzzle, które z czasem dopasowują się kształtem dając obrazek. poznajemy powieść wielopłaszczyznowo, odkrywane zostają przed nami kolejne aspekty zaistniałej sytuacji. druga z kolei dzieje się od początku do końca w jednym miejscu - w obozie jenieckim dla francuskich żołnierzy. 140 stron nie pozwala nam zbytnio zżyć się z postaciami tej części, Brunetem, Moulu, Lambertem, Schneiderem, ale to nie jest najistotniejsze. i tu dokonuje się przed nami pokaz przeżyć wewnętrznych, bunt w stosunku do okupanta stłamszony pokusą rozejmu, zwalanie winy na przełożonych, szukanie przyczyn istniejąc już w ich następstwie, bez możliwości powrotu. Sartre to geniusz w kreowaniu tak szerokiej gamy literackiej szarości.

Rozpacz nie jest tym co na początku, nie jest tym co na końcu. jest tym co pomiędzy.

"Milczenie księżyca pod słońcem; toporne podobizny z gipsu stojąc kręgiem na pustyni przypomną gatunkom przyszłości, czym był rodzaj ludzki. Długie rzędy białych ruin płakały czarną mazią, ściekającą rowkami. Na północny-zachód łuk tryumfalny, na północ świątynia rzymska; z południa most wiedzie do innej świątyni; woda pleśnieje w basenie, kamienny nóż bodzie niebo. Kamień; kamień smażony w cukrze historii; Rzym, Egipt, epoka kamienia: oto co pozostało ze sławnego placu. (...) Nie ma nic bardziej monotonnego niż katastrofa."

o hitlerowskim sztandarze:
"O flago z krwawiącego mięsa na jedwabiu mórz i kwiatów arktycznych! Pośrodku krwawego łachmana biały krąg, jaki latarnia czarnoksiężnika rzucała w moim dzieciństwie na prześcieradło; w kręgu splot czarnych węży, Pieczęć Zła, moja Pieczęć. Między fałdami sztandaru formuje się co sekundę czerwona kropla, odrywa się, pada na asfalt: Cnota krwawi."

"Oczywiście surowo potępiał smutek, ale kiedy raz się tam wpadnie, sam diabeł nie poradzi."

"Lecz ogarnął nas tłum, tłum idzie i my idziemy; jesteśmy już tylko łapami tego robaka, który nie ma końca. Po cóż iść, skoro nadzieja umarła? Po co żyć?"

piątek, 16 listopada 2007

Nie oglądaj się za jutrem.

wpasowanie, analogia, synkretyzm. bla, bla, bla przyjacielu.

Kłopotliwy Człowiek (Den Brysomme mannen) (2006) - kłopotliwy - tylko to ciśnie mi się na usta(?). to tak jakby powyciągać wszystko co przerażające u Huxleya wcisnąć w nasze czasy i zmiksować w awangardowym, europejskim stylu. klimatycznie przypominał mi francuski, również dość świeży i niedoceniany Calvaire. na interpretację pozostaje naprawdę sporo miejsca, a i topos alienacji społecznej nie okazał się ani odrobinę infantylny, wręcz przeciwnie - hipnotyzująco rześki i przytłaczająco prawdziwy. szorstko-gorzki. mocne kino.




Garden State (2004) - jest pewien szczególny moment, kiedy wiem, że dany film to ten film, ten który wchodzi na stałe do mojego osobistego, wewnętrznego kanonu, staje się częścią mnie i na zawsze już pozostanie. gdy na napisach końcowych zamykam oczy i słucham ostatniej piosenki trawiąc niedawno usłyszane kwestie, delektując się nimi wśród oplatających mnie dźwięków i zachwycając się każdą sekundą, każdą sceną... to ten moment. piękny debiut Zacha Braffa.

sobota, 3 listopada 2007

kilbil ver. 1.0

dla kogoś, kto dopiero od miesiąca posiada DVD (gówniane co prawda, ale zawsze coś) i wreszcie może zacząć tworzyć kolekcję z prawdziwego zdarzenia zajebista seria filmów Tarantino wydawana przez Dziennik to naprawdę spore udogodnienie. 7 pozycji co piątek za cenę dwóch browarów, albo paczki fajek. czyli, że warto.
w zeszłym tygodniu poleciał Kill Bill (2003) i aż wstyd się przyznać, ale jeszcze nigdy nie widziałem go w całości, bo albo to na jakiejś imprezie (a wiadomo jak to jest na imprezach) albo w telewizji, gdzie wkurwiający lektor i niekończące się reklamy proszków do prania & karmy dla psa skutecznie odstraszły i choćby nie wiem jak bardzo bym się wysilał nie dawałem rady dotrwać do napisów końcowych...

i dobrze, że się nie zmuszałem, bo taki jak film jak Kill Bill zasługuje na klimatyczną, domową projekcję z wielką torbą mikrofalówkowego popcornu i 2 litrową kolą.

kocham Tarantino. dlaczego kocham Tarantino? bo kocham latające głowy, odcięte kończyny, wyrwane języki, powalające debilizmem kwestie rodem z urojonych wyobrażeń psychopaty, zapierającą dech w piersiach fabułę, niezwykle barwnych bohaterów, idealnie pasującą muzykę. lubię, gdy film jest kompletny. (i kocham wymieniać te wszystkie tarantinizmy) i tyle.


a dla wszystkich, którzy od czasu do czasu zaglądają na tego bloga info:

TVN Siedem pokaże w listopadzie miniserial "Anioły w Ameryce", będący telewizyjną adaptacją sztuki teatralnej Tony'ego Kushnera.
"Anioły w Ameryce" będzie można oglądać na antenie TVN Siedem przez trzy kolejne poniedziałki ok. godz. 21.15 (od 12 listopada br.). Co tydzień emitowane będą po dwa odcinki serialu.

Glen czy Glenda?

Tim Burton rozczarował mnie tylko raz ("Gnijąca panna młoda" z 2005) i wracając do jego wcześniejszych dokonań nie martwię się tym, że mi się nie spodoba, nie ma po prostu takiej możliwości. dlatego chętnie oglądam filmy sygnowane jego nazwiskiem wyzbywając się chłodnej analizie konwencjonalnych niuansów czerpiąc maksimum satysfakcji i maksimum rozrywki.
Ed Wood (1994) to jedna z najlepszych biograficznych opowieści, które prawdopodobnie stworzono. nad nią stawiam wyżej jedynie "Last Days" van Santa, chociaż to zupełnie inna liga. Burton miał szerokie pole do popisu, wystarczy odrobinę zagłębić się w temacie osobistości Edda D. Wooda Jr. by zrozumieć o co chodzi. nie było to zadanie proste, by oddać wszelkie kontrowersje najgorszego reżysera_scenarzysty_producenta_aktora_w_jednym wszechczasów należało znaleźć odpowiednią obsadę, nadać specyficzny rodzaj humoru tak by nie powstało z tego irytujące pośmiewisko a coś w rodzaju obiektywnej refleksji. gdyby nie Depp i Landau (rola Beli Lugosi to majstersztyk na miano Oskara) film nie odniósłby takiego sukcesu. wszystko zazębia się idelnie i nie ma się do czego przyczepić, 2 urzekające godziny, podczas których nawet odrobinę się nie nudziłem.
naprawdę dobre kino, czołówka wśród Burtonów.